przez Wojtek » Śr mar 05, 2014 12:18
Z OPOWIADAŃ ŻOŁNIERZY.
Żołnierze mawiali o zacnym pułkowniku:
- Choć naleje sadła za skórę, ale jest sprawiedliwy – o pułk dba, jak o swoje dzieci – a to na wojnie grunt, mój kochany. On na wojnie nie szukałby wygodnej kwatery, nie ruszyłby się na krok od swego pułku, tylkoby siedział jak szczur w rowie przy żołnierzach, a jak orzeł patrzyłby na ruchy i zamiary nieprzyjaciela. Jemu wszystko jedno, czy to oficer albo szeregowiec. Jak kto coś przeskrobie, to nie ma wykrętów, ani ratunku.
- A pamiętasz ty te ćwiczenia nocne, co „duch święty” prowadził koło Wieliczki?
- Pamiętam – ale cóż tam takiego zaszło?
- Nie wiesz? a gdzieżeś wtenczas był?
- „Duch święty” przeznaczył mię za „łapiducha”.
- Cha… cha… to cię wystrychnął. On tylko „ufermy” do takiej funkcyi wybierał.
- Niema się o co sprzeczać – rozkaz jest święty, bez względu na to – co każą – marsz i kwita!
- A no juści, masz racyę, bo jakby wszyscy zaczęli się o honorowe posterunki spierać, toby wojnę raz dwa dyabli wzięli.
- Ponieważeś nie był przy kompanii, to ci opowiem. Było tak: Jednej pochmurnej nocy „duch święty” pozaglądał do wszystkich kątów w koszarach. Ponaciągaliśmy koce na łby i udawaliśmy, że śpimy. Pułkownik przeszedł cichutko po salach, kapralowi dyżurnemu nakazał milczenie i znikł. Ledwośmy zasnęli – a tu hałas taki w koszarach jak w piekle. Kaprale gonią jak opętani i wrzeszczą:
- Alarm! alarm!
Człek ci wydziera z pod ciepłej deki, klnie pod nosem na czem świat stoi – łapie za manlicher i swoje „kleinigkeity” i do pola.
Na dziedzińcu koszarowym zbierają się w szybkim tempie kompania za kompanią. „Duch święty” stał już na dziedzińcu i obserwował bystro gromadzące się zastępy pułku. Koniec końcem oprócz kapitana wyszliśmy cało z tej nocnej zbiórki.
- A cóż – kapitan „odwalił”?
- Kapitan nie odwalił, tylko jego klacz „baśka”.
- Jakto?
- Ano, służący kapitana polubił „baśkę” ogromnie, znosił jej różne smakołyki, a przedewszystkiem cukier, który bardzo lubiła. Baśka miała swoje chimery, które on zawsze cukrem łagodził. Nie ruszyła więc wtedy z miejsca w nocy, bo cukru nie dostała. Kapitan walił „baśkę” szpicrutą, kłuł ostrogami, a ona zadarła łeb i kręciła się w kółko, grzmocąc kopytami.
- Przeklęte bydlę – wrzeszczał kapitan, pieniąc się z gniewu, a pot kroplisty spływał mu z czoła.
Kompania widząc to, wybuchnęła śmiechem, co kapitana do ostateczności doprowadziło.
Zsiadł, skoczył jak pantera przed front i nasrożywszy się krzyknął:
- I z czego się wy śmiejecie?
Kompania zamarła ze strachu. Stała jak posągi przed kościołem św. Piotra.
W krytycznej chwili nadbiegł służący kapitana – w lot pojął groźną sytuacyę – podsunął się bokiem ku „baśce”, wpakował jej do pyska garść cukru szybko, jak ładunek do armaty o poprowadził ją przed front.
- A ty gdzie łazisz? – ryknął kapitan na służącego.
- Panie kapitanie, melduję posłusznie, poszedłem stajnię zamknąć.
- No, patrz tylko, żebym ja ciebie nie zamknął.
Dosiadł „baśki” i zapytał:
- Dlaczego to bydlę nie chce dziś ruszyć z miejsca?
- Nie wiem, panie kapitanie, ale ona już pójdzie – odrzekł służący.
- Doppelreihen abfallen… rechts um! Kompagnie marsch! – zabrzmiał głos komendy i szeregi ruszyły w pochód.
Kapitan, jadąc na czele, przywołał służącego, chcąc się dowiedzieć, dlaczego „baśka” strajkowała.
- Nie wiem – odparł krótko, bojąc się widocznie „piorunów” kapitana.
„Duch święty” tymczasem niecierpliwił się, patrząc na zegarek. Kiedy zoczył nadciągającą kompanię, wspiął konia i ruszył kłusem naprzeciw.
- Naturalnie, dziesiąta kompania ma zawsze opóźnienie. panie kapitanie, tego dłużej nie ścierpię! Za karę odbędzie dziś kompania ćwiczenia w pełnym rynsztunku wojennym od godziny 2 – 6 po południu. Na wizytacyę sam przyjadę na Błonia.
Żołnierzy przejął dreszcz strachu na tę zapowiedź.
- Odwalone! – szeptał jeden do drugiego.
- Przeklęte bydlę ta „baśka”, damy jej papryki – urągali inni.
Po krótkich, koncentracyjnych obrotach – ruszyliśmy z miejsca. „Duch święty” na czele pułku.
Noc ciemna, wicher dął – zanosiło się na ulewny deszcz. Z bitego traktu zeszliśmy w jakieś piekielne dziury, tłukliśmy się i potrącali nawzajem, aż dotarliśmy polami na wzgórza Wieliczki. Pułk zatrzymał się na szerokiej polanie. Pułkownik Łyczkowski zgromadził koło siebie oficerów, przy lampkach elektrycznych wskazywał im na karcie domniemane pozycye „nieprzyjaciela”, pouczał ich o zadaniu pułku, objaśniał dokładnie cel ćwiczenia i sposoby wyparcia „nieprzyjaciela” z zajętych pozycyj. Następnie cicho, bez szmeru, odmaszerowały poszczególne bataliony na wyznaczone miejsca.
Nasz podoficer obsadził w sile trzydziestu ludzi zarośla wąwozu przed wsią. Przed zajęciem poszczególnych placówek pouczył nas, że nie wolno nikomu użyć broni palnej w razie zbliżania się „nieprzyjaciela”, dopóki on sam pierwszy nie wystrzeli.
- Po strzale prać co się zowie!
Znakomicie krytych ustawił nas kilku wzdłuż wąwozu, a resztę półkolem, w odstępach przed wąwozem, nakazując jak największą ostrożność i czujność.
Po upływie godziny usłyszeliśmy tupot i parskanie koni.
Nastawiło się „słuchy” i z zapartym oddechem czekaliśmy, co się też z ciemności wyłoni. Wkrótce przejechało tuż koło nas czterech dragonów – ale „nam strzelać nie kazano” – więc my ich też puścili. Za chwilę wracał jeden z nich w pełnym galopie – widocznie z meldunkiem.
Podoficer skoczył, chwycił konia za uzdę i osadził na miejscu.
Dragona wzięto w niewolę.
Ledwośmy się z dragonem uporali, który się szarpał i klął – wjechał do wąwozu cały szwadron. Człowiekowi zdawało się, że to prawdziwa wojna. Ręce się trzęsły, wzrok liczył wziętego w niewolę „nieprzyjaciela”.
Naraz huknął strzał, a w ślad za nim piekielny „Schnellfeuer” z naszych manlicherów.
Konie zaczęły się kręcić z przestrachu, zrzucały jeźdźców na widok ognia z nszych luf – powstał zgiełk i krzyk nie do opisania. Dowódca szwadronu krzyczał z całych sił: „Feuer einstellen!”
Ale Trzynastka – jakby się chciała zemścić za nocne ćwiczenie – biła w dragonów, jak w bęben. W końcu posłyszeliśmy świstawkę sygnałową naszego podoficera, żeby ognia zaprzestać.
- Panie rotmistrzu, melduję posłusznie, że cały szwadron odprowadzą moi ludzie, jako jeńców, do kwatery sztabu – oznajmił nasz podoficer rotmistrzowi.
- Ile ma podoficer ludzi – zapytał rotmistrz.
- Tego „nieprzyjacielowi” zdradzić nie wolno – odparł podoficer.
- Śmieszne – ja prowadzę cały szwadron na stopie wojennej.
- To niczego nie dowodzi, panie rotmistrzu – brzmiała odpowiedź podoficera – wprawdzie miał pan szwadron, ale z chwilą, kiedy mój oddział na odległość dwudziestu kroków dał około pięciuset strzałów, to pan rotmistrz nie ma już – choćby na stopie wojennej – ani jednego dragona.
Rotmistrzowi nie podobała się łapka, w jaką wpadł, począł krzyczeć na naszego podoficera i wymyślać, usiłując przy tem koniecznie wydobyć się ze sideł, któreśmy mu tak zręcznie nastawili.
Ale podoficer, „inteligent” i wyga krakowski, nie uląkł się groźby. Poczuł także w sobie „władzę”.
- Bajonett auf! – krzyknął tak gromko, że aż konie dragonów ze strachu podskoczyły, a w tem „duch święty” nadleciał.
- Co to za wrzawa? – zapytał i osadził konia na miejscu.
Po krótkim przesłuchaniu poklepał plutonowego po ramieniu i rzekł do rotmistrza:
- Pnie rotmistrzu, ten nie kończył akademii wojskowej, tylko naszą koszarową, ale nie radziłbym panu się spotkać z nim jako nieprzyjacielowi podczas wojny. Tacy nawet podczas ćwiczeń żartów nie znają. Cieszy mię bardzo, że nasza szkoła wydaje ludzi obrotnych i energicznych. Podczas wojny przyda się im to bardzo. Samodzielność na wojnie, przytomność umysłu i spryt, to nieocenione cnoty żołnierza. Nieraz przytomność umysłu jednego żołnierza lub dowódcy oddziału, ratuje całą sytuacyę.
I rozkazał zaprowadzić cały szwadron do niewoli.
Śmialiśmy się z kwaśnych min dragonów, którzy nie wielką mieli ochotę jechać za „duchem świętym”.
„Nieprzyjaciela” sprali nasi na całej linii, bośmy mu wywiadowczych dragonów wzięli do niewoli, no i plan naszego pułkownika wykonano z całą ścisłością. Bardzo był też zadowolony z wyniku ćwiczeń, przywołał kapitana i w dowód uznania brawury, karę „wyrukowania” zniósł. Służący kapitana dostał od nas, za opóźnienie się, parę kułaków i na tem się ta nocna wojna skończyła.
- No, toście cało wyszli.
- Nie zawsze tak bywało. Jak się dało, tośmy sytuacyę sprytem ratowali, ale nas nieraz „duch święty” porządnie do muru przycisnął. Gdy jeszcze byłem rekrutem, przyszedł raz do mnie feldwebel i szepnął mi na ucho, żebym wytrzasnął gdzie stare buty i zapisał się o podeszwy do raportu, bo potrzebuje dla żony. Jakże było dla feldwebla tego nie zrobić? Wytrzasnąłem stare buciska i dalej do raportu. Kapitan oglądał i kazał feldweblowi wydać mi parę podeszew.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie „duch święty”. Zapomniałem już zupełnie o tem, aż pewnego dnia przychodzi do mnie kapral od dnia i każe mi natychmiast stawić się w mieszkaniu pułkownika.
Zatrzęsły się łydki podemną, zadzwoniłem ze strachu zębami, bom z góry wiedział, że jak „duch święty” nawiedzi człowieka, to jasności boskiej wcześniej jak za trzy tygodnie nie ogląda, ale naciągam „szkopek” i walę.
Zapukałem do drzwi, a kiedy pułkownik Łyczkowski się odezwał, wszedłem.
- Infanterzysta narukował do kompanii 3. września? – zapytał, patrząc mi w oczy.
- Tak! panie pułkowniku.
- A więc jak to może być, żeby za miesiąc infanterzysta zniszczył podeszwy?
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, tak mię strach przejął.
Pułkownik powstał z krzesła i zbliżył się do mnie.
Przedmioty znajdujące się w pokoju zaczęły ze mną tańczyć.
- No, mów synu! – odezwał się pułkownik.
- Panie pułkowniku, zdarły się –wyjąkałem.
- Ta.. a…k za miesiąc?
Milczenie…
Po chwili zaczął mi roztrząsać sumienie:
- Widzisz synu, twój ojciec pracuje ciężko; opłaca rządowi wysokie podatki, a ty zamiast szanować obuwie, niszczysz je lekkomyślnie, żeby twój ojciec i tysiące jemu podobnych zapracowywało się na takich niszczycieli grosza publicznego, jak ty!
Złowroga cisza… milczenie… Wreszcie rzekł:
- Co mogę to ci dam, dwadzieścia jeden dni einzla, żebyś się nauczył obuwie szanować i sądzę, że po tych wakacyach będziesz tak ostrożnie chodził w obuwiu skarbowem, jak kot po ścierniu.
- Rany! dwadzieścia jeden dni einzla! Niech feldwebla dyabli porwą razem z jego żoną i podeszwami – pomyślałem. – Ja za jej buty siedział nie będę i to jeszcze na Boże Narodzenie! Powiem prawdę…
- Panie pułkowniku – zacząłem się jąkać – powiem już prawdę…
- A widzisz synu… Dwadzieścia jeden dni, to dobry korkociąg do wydobycia prawdy. Mów!
- Panie pułkowniku, melduję posłusznie, feldwebel rozkazał mi wyszukać stare buty i zapisać się do raportu o podeszwy. Co się dalej stało, nie wiem.
- A więc tak… Po twoich oczach zresztą widziałem odrazu, żeś kłamał. Dlaczego? mów!
- Rekrutem jestem, co mi kazano, tom zrobił, nie myśląc się sprzeciwiać.
- Stań sobie tam za parawanem i ani drgnąć – brzmiał jego rozkaz.
Po chwili przyszedł feldwebel.
Pułkownik podsunął mu z szyderczym uśmiechem książkę ewidencyjną pod nos. Feldwebel nie zaglądał do książki, ani nie próbował się tłumaczyć, bo wiedział, że wobec przenikliwości pułkownika, byłby to próżny trud i pogorszenie sprawy. Zaczął błagać.
- Żona mi chora, bieda w domu… - mówił prawie ze łzami.
Pułkownik się zasępił, milczał dłuższy czas, aż w końcu rzekł:
- Jak bieda, to trzeba było do mnie przyjść, ale nie dawać złego przykładu żołnierzom. Żołnierz powinien być na wskroś rycerski i szanować cudzą własność, a cnoty te wyrobić może sobie tylko szczerością, otwartością i sumiennem spełnianiem obowiązku. Jeżeli żołnierz przywyknie w czasie pokoju do wszelkiego rodzaju nadużyć, to podczas wojny dla własnego kraju i obywateli stanie się nie obrońcą, lecz plagą, będzie plądrował i rabował. Chcę w was widzieć prawdziwych obrońców państwa, szlachetnych i uczciwych – i takich was mieć chcę… i muszę! Ponieważ nie chcę badać stosunków familijnych feldwebla, więc wyjątkowo uznaję podane mi usprawiedliwienie, jako przymus moralny. Ale biada, gdyby się to powtórzył. Abtreten!
Cieszyłem się, że feldwebel z tej matni wylazł cało. Ale pułkownik kazał jeszcze przywołać mojego kapitana. Chryste Panie! na nowo mię ze strachu zamroczyło.
Za chwilę wszedł kapitan elastycznym krokiem, zasunął obcasy, zadzwonił ostrogami i zameldował się pułkownikowi „na rozkaz”.
- Kapitanie, czyj to ten ładny podpis w księdze ewidencyjnej materyałów wojskowych? – zapytał. podsuwając księgę kapitanowi.
Kapitan się nachylił nad księgą i oświadczył krótko:
- Mój.
- Dobrze…
- Kapitan wie, dlaczego ten podpis tu figuruje i jaką daje dla pułku i wyższej władzy gwarancyę?
- Wiem, panie pułkowniku.
- Otóż, ślęcząc nad temi księgami, stwierdziłem, że pański podpis nie daje tej gwarancyi. Znalazłem nieformalności. Księga zawiera nadużycie materyału wojennego przez feldwebla. Stare przysłowie mówi, że tylko pańskie oko konia tuczy. Zdaje mi się, że się rozumiemy, panie kapitanie…
- Tak! – odparł kapitan.
- Bardzo dobrze, ale za moją pracę po nocach, za ślęczenie nad księgami musi ktoś zapłacić. Moje przekonanie szepce mi, że pan, panie kapitanie. Otóż zlikwidujemy to odpowiednią karą. Żegnam pana.
Powiadam ci, Felek, że po tych słowach zacząłem ze strachu za parawanem tak kłapać zębami, jak nasze chłopaki na Wielkanoc kołatkami. Pułkownik kazał mi wyleść z za parawanu, pogroził mi milcząc i odesłał do kompanii.
- Jakże było przy kompani? – zapytał ciekawy Felek.
- Jak było? Patrzeli na mnie jak pies na kota z jaki miesiąc, potem zapomnieli.
- A może co więcej wiesz o „duchu świętym”? Opowiedz-że!
- E, idź spać, już późno – odparł towarzysz. – Posłużysz trzy lata, to się i spotkasz oko w oko z „duchem świętym”. On ci się tam objawi gdzieś na wedecie, może nawet i w skórze niedźwiedziej.
- Co? on w skórze niedźwiedzia?
- A ino! przekonasz się kiedyś! Będziesz wyrywał z posterunku jak dziki, a potem pół roku „garnizonu”!
- Bracie! nie jego doczekanie – odparł z dumą Felek. – Małom się to nasmykał nocami po różnych zaułkach, a niedźwiedziam nie widział w okolicy Krakowa, chyba w menażeryi.
- No. prędzej go zobaczysz, niż się spodziewasz – i z temi słowami pożegnał Felka.
Felek wlazł do swego „zugu”, rozebrał łóżko, położył się, lecz nie mógł zasnąć. Przeróżne fantastyczne obrazy snuły się mu po głowie, a z wszystkich kolejno i uporczywie wracał „duch święty” w skórze niedźwiedziej.
* * *
Śmierć żołnierska jest święta, i wszelki nakaz nienawiści maże,
Czy bratem był, czy też wrogiem, niech nikt nie pamięta,
Jednaką cześć i miłość winniśmy im w darze.
Dušan Jurkovič